Jesteśmy w niewielkiej wiosce leżącej u stóp wulkanu, tuż obok miasteczka Banos. Siedzimy w kuchni Anny – amerykańskiej emerytki, która gości nas w swoim wynajmowanym domu. Rozmawiamy o podróżach, o Ekwadorze i o Polsce, gdy nagle rozlega się huk – szyby drżą w oknach, szklanki dzwonią o blat stołu, a my podskakujemy nie wiedząc, co się dzieje.
- A, to tylko wulkan Tungurahua – mówi Anna uspokajającym tonem. – Co chwila ma lekkie wybuchy, to nic takiego. Trochę większa erupcja miała miejsce w marcu i wtedy ewakuowali wyżej położone wioski, ale nie moją okolicę. Mój dom znajduje się w różowej strefie – czyli w tej bezpieczniejszej; najgroźniejsza jest czerwona. Chociaż jestem pewna, że gdyby wulkan naprawdę wybuchł, to i tak byśmy zginęli.
Słowa Anny bynajmniej nas nie uspokajają, ale nasza gospodyni spokojnie dopija herbatę, po czym mówi:
- Pora spać!
Przed zaśnięciem wyglądamy przez okna – wypatrujemy lawy, dymu i sami nie wiemy, czego jeszcze – ale widzimy tylko ciemność i nieliczne gwiazdy. Nasłuchujemy, lecz z zewnątrz dobiega nas jedynie poszczekiwanie okolicznych psów. Zasypiamy niepewni jutra.
Budzi nas huk – dużo głośniejszy, niż ten poprzedniego wieczoru. Szyby skaczą w oknach, dom chwieje się w posadach, nawet łóżko wydaje się drżeć. Po ogromnym huku następuje głuchy pogłos, jak gdyby kamienie wulkaniczne gromadnie toczyły się w dół, a gorąca lawa spływała tuż za nimi…
- Słyszeliście wulkan? – pyta Anna, gdy schodzimy do kuchni.
- Tak, obudził nas – odpowiadamy.
- Ubierajcie się, jedziemy do wiosek, które są tuż przy kraterze. Zobaczymy, co się tam dzieje – mówi Anna, a my zaczynami podziwiać jej skłonność do ekstremalnego życia.
Po chwili wszyscy wsiadamy do samochodu Anny i ruszamy drogą, która wspina się zboczem w kierunku krateru. W zimnym powietrzu unosi się mgła, nie widać dalszych wiosek i gór.
- Tu jest wulkan Tungurahua – mówi Anna wskazując w niebo.
Wulkan – sprawca tylu emocji – ukrywa się przed nami w białej mgle…
Docieramy do położonej niedaleko krateru Cotalo. Miejscowość próbuje wydostać się spod grubej warstwy pyłu i kamieni wulkanicznych, których dostarczył niewielki, poranny wybuch.
Wulkaniczne pozostałości pokrywają budynki, boisko szkolne, chodniki i ulice, a mieszkańcy od wielu godzin zamiatają swoją miejscowość, chcąc zetrzeć z niej ślady niebezpieczeństwa.
Taki poranek, poza grozą i strachem, przynosi im również uspokojenie. Dopóki wulkan wybucha w ten sposób regularnie, co kilka tygodni – ich miejscowość jest bezpieczna. Gdyby wybuchy ustały na kilka lat – to znaczy, że lawa gromadzi się wewnątrz krateru, a kolejny wybuch, poza pyłem wulkanicznym, może przynieść nawet śmierć…
Wulkan pozostaje spowity we mgle. Dlaczego ludzie, pomimo tak wyraźnego niebezpieczeństwa, decydują się żyć w tym miejscu? Czy nie łatwiej przenieść się gdzieś dalej i pozostać w bezpiecznej odległości od krateru?
Ekwadorczycy wydają się być bardzo związani z ziemią i swoim regionem – są dumni z lokalnych tradycji i zwyczajów, a lokalne święta obchodzą z hukiem porównywalnym do wybuchów pobliskiego wulkanu.
Obchody regionalnego święta u stóp wulkanu, Ekwador.
Ekwadorskie rodziny trwają w Cotalo od pokoleń. I również od pokoleń – po niewielkich erupcjach – mieszkańcy wspólnie chwytają za miotły, by razem sprzątać okolice. Wulkan wydaje się nadawać pewien rytm ich życiu: wybuch – wspólne sprzątanie; wybuch – wspólne sprzątanie… W ten nietypowy sposób, wulkan jednoczy mieszkańców regionu równie mocno, jak miejscowe tradycje i zwyczaje.
„Zasypiamy niepewni jutra” – tak trzeba było skończyć post…
Codzienne zamiatanie wulkanicznego popiołu – zbierali całe wory tego – obserwowaliśmy w japońskiej Kagoshimie i na Sakurajimie
Teraz uważam, że zamiatanie jesiennych liści, to pikuś
Pozdrawiam!
Asia
Rzeczywiście trudne doświadczenie żyć w sąsiedztwie wulkanu.
Ja raz byłem w Japonii i tak wulkan wybuchł że zapierdalałem z prędkością maksymalną Audi mojego znajomego- Kazunori Yamauchi jechaliśmy 307 km/h i zwialiśmy ale wtedy zginęła moja żona, która pomagała w zbieraniu winogron przy kraterze